środa, 20 sierpnia 2014
niedziela, 3 sierpnia 2014
Albania 2014 - relacja
Spakowani i żądni przygód wyruszamy z mojego rodzinnego domu
o 9 rano. Przez Polskę i Słowację przejeżdżamy bardzo
sprawnie-na Węgrzech omijamy autostrady jadąc przez wsie i miasta, co być może nie do końca było
dobrym pomysłem. W końcu docieramy nad zalew w miejscowości Nyekladhaza – fajne miejsce do spania na dziko - upatrzone wcześniej
na googlemaps. Rozbijamy tu namiot, jemy kolację i
zmęczeni szybko zasypiamy.
Kolejnego dnia przekraczamy granicę z Serbią, droga nam się
trochę dłuży. Umilamy
ją sobie kupionym na straganie arbuzem - był pyszny! Po
południu robimy odpoczynek nad rzeką, następnie szukamy
miejsca do spania. Przez przypadek trafiamy na
park narodowy Fruska Gora, w którym zatrzymujemy się
na noc. O zmierzchu rozstawiamy namiot (w parku narodowym obowiązuje
zakaz więc wolimy się nie afiszować).
Dalej jedziemy przez
Serbię. Trochę moczy nas deszcz, ale nie poddajemy się!
Przekraczamy przejście graniczne z Bośnią i Hercegowiną – niestety coraz
intensywniejsze opady sprawiają, że jazda po krętych, dziurawych drogach
z butami pełnymi wody staje się uciążliwa. Dojeżdżamy
przemoczeni do najbliższego hotelu przy trasie i za 20 euro dostajemy sympatyczne lokum. Przed wieczorem
wypogadza się, więc wychodzimy na spacer. Pożyczoną suszarką z recepcji doprowadzamy
nasze ubrania do stanu używalności.
Z hotelu zbieramy się wcześnie rano. Kierujemy się do
Pluzine, cały czas podziwiając po trasie piękne widoki.
Z pełnym bakiem ruszamy w stronę jeziora Sušičko. Prowadzi do niego
początkowo wąski, gładki asfalt przechodzący w szuter, a ostatnie 6 kilometrów
to kręta kamienista droga. Muszę przyznać, że trochę się obawiałem tego
zjazdu- była to moja pierwsza bardziej wymagająca droga przejechana w dwójkę i dodatkowo obciążonym
bagażami motocyklem.
Nad
samym jeziorem jest błoga cisza - nie ma nikogo - jest natomiast coś na wzór
schroniska, prócz niego ławki i miejsce
na ognisko - z którego oczywiście korzystamy. Po kiełbasianym obiedzie wracamy
tą samą drogą, kierując się już na Durmitor. Przejazd przez góry wywarł na nas
ogromne wrażenie – cudo natury! Piękna zieleń zestawiona z surowością gór- po
prostu trzeba to zobaczyć!
Dalszy cel naszej trasy to
most na Tarze- a konkretniej, zjazd na linie znajdującej się 200 metrów nad
rzeką. Za taką atrakcję trzeba zapłacić
20 euro/os, ale udaje nam się zbić cenę.
Sam zjazd zajmuje dosłownie 30 sekund i zanim opadły nam emocje znaleźliśmy się po drugiej stronie rzeki. Mimo to, warto- z pewnością powtórzylibyśmy to
jeszcze raz, gdyby nie tak wysoka cena. Na szczęście dzięki użyczonej kamerce udało nam się nagrać zjazd.
Po wszystkim terenowy pickup przewozi nas przez most do miejsca, z którego startowaliśmy i ruszamy dalej. Robi się coraz później, więc szukamy noclegu. Znajdujemy dobre miejsce nad rzeką, gdzie rozbijamy namiot.
Po wszystkim terenowy pickup przewozi nas przez most do miejsca, z którego startowaliśmy i ruszamy dalej. Robi się coraz później, więc szukamy noclegu. Znajdujemy dobre miejsce nad rzeką, gdzie rozbijamy namiot.
Rano zwijamy manatki i kierujemy
się do Gusinje, robimy zakupy przed wjazdem do Albanii. Okazuje się, że musimy
wrócić parę kilometrów, ponieważ
ostatnia stacja benzynowa przed granicą jest zamknięta. Z pełnym bakiem przekraczamy granicę. Odprawa trwa zaledwie kilka
minut – jesteśmy w Albanii!!! Teraz kierunek - Vermosh.
Na miejscu widoki są powalające! Robimy przerwę nad strumieniem.
Na miejscu widoki są powalające! Robimy przerwę nad strumieniem.
Ruszamy dalej drogą sh-20 w kierunku Szkodry. Trasa jest
momentami trudniejsza, ale jedzie się bardzo
przyjemnie - widoki rekompensują zmęczenie.
Z daleka widzimy już jezioro Szkoderskie, nad którym się
rozbijamy. Tutaj spotyka nas bardzo miła niespodzianka – zostaliśmy
obdarowani trzema świeżo złowionymi rybami przez tutejszego mieszkańca.
Rozpalam ognisko, a Aga przygotowuje ryby - wyszły
rewelacyjnie!
Budzimy się rano średnio
wyspani – intensywny rechot żab metr od namiotu, nie był najprzyjemniejszym dla
uszu, ale mimo tego humory dopisują. Straciliśmy
orientacje w czasie – cudowne uczucie! Nie używamy telefonu, internetu,
zegarka… .
Ze Szkodry jedziemy do Velipoje popływać w morzu. Wjeżdżamy motocyklem na plażę i wskakujemy do wody, by się schłodzić. Upał daje popalić, a że nie należymy do tych, którzy lubią wylegiwać
się całymi dniami na słońcu postanawiamy jechać dalej. Jesteśmy zmuszeni zdjąć wszystkie bagaże z motocykla i wyjechać z plaży bez obciążenia- wjechać w ten piach było zdecydowanie prościej niż się z niego wydostać...
Nasz kolejny cel to Tirana - stolica Albanii - na miejscu
mamy problem ze znalezieniem przystępnego cenowo hotelu, ale w końcu udaje nam się wynająć za 20 euro
pokój z klimatyzacją i wi-fi z bardzo pomocnymi i miłymi gospodarzami. Odświeżamy się, chwilkę odpoczywamy i wychodzimy na miasto,
które tętni życiem po zachodzie słońca - wtedy też temperatura jest bardziej
znośna. Wracamy do hotelu około 21.00.
Rano opuszczamy hotel, podążamy na południe, zwiedzając po drodze ruiny starożytnej Apolonii. Po drodze widzimy ogromny bunkier, więc zatrzymujemy się, by go obejrzeć. Podchodzimy bliżej, witamy się z zapraszającym nas właścicielem – pasterzem używającym tego schronu jako miejsca do spania. Mężczyzna pokazuje nam bunkier od środka, pozwala fotografować. Daje nam też jabłka zerwane wcześniej z drzewa. Prosi o jakieś grosze - dajemy mu wszystkie drobne jakie mamy- bardzo się cieszy. Żegnamy się i ruszamy dalej.
Kilka kilometrów za Vlorą znajdujemy miejsce, gdzie rozbijamy namiot za 500 Leków. Siedzimy do późna na plaży.
Następnego dnia ruszamy dalej drogą sh-8 przez Park Narodowy Llogara. Filmowa sceneria nas urzeka. Zjezdżamy w dół serpentynami, po czym odbijamy w szutrową dróżkę w kierunku dzikiej plaży. Po jednej stronie piękne morze, a po drugiej góry. Czego więcej potrzeba?! Woda wyglądała tak zachęcająco, że aż grzechem byłoby nie popływać.
Jedziemy w kierunku Gjirokastry omijając kurorty. W
Gjirokastrze szukamy hotelu – w pierwszym,
w którym pytamy brak miejsc, ale właścicielka dzwoni gdzieś i „organizuje” nam nocleg w innym „hotelu”.
w którym pytamy brak miejsc, ale właścicielka dzwoni gdzieś i „organizuje” nam nocleg w innym „hotelu”.
Kobieta u której mamy wynająć pokój mówi tylko po albańsku.
Miejsce przypomina bardziej kwaterę prywatną niż hotel- nie dostajemy kluczy do
pokoju, nie mówiąc o domu, a właścicielka
cały czas nas obserwuje. Najgorszy nocleg z całego wyjazdu. Rechoczące żaby
były mniej upierdliwe niż „Genovefa”.
Wieczorem zwiedzamy miasto - rano kupujemy kartki pocztowe i
znaczki. Mamy też spięcie z właścicielką odnośnie płacenia za pranie ubrań, ale
finalnie udaje się załagodzić sytuacje…wyjeżdżamy!
Kierujemy się
w stronę Corovode. Przed nami bardziej wymagający odcinek. Po
kilku kilometrach kamienistej drogi muszę się zatrzymać- w tylnym kole nie ma
powietrza - w oponie siedzi kilkucentymetrowy gwóźdź.
Zdejmujemy sakwy, ściągamy koło i wyjmujemy dętkę -
zakładamy nową, a na starą kleimy łatkę. Przy zakładaniu opony ześlizguje mi
się łyżka i dziurawię nową dętkę. Jestem wkurzony, ale wyciągam dętkę jeszcze
raz i podmieniam na tą klejona. Składamy wszystko i przemieszczamy się dalej. Otaczająca panorama wynagradza nam techniczne trudy podróży.Po przejechaniu 40 kilometrów górskiej drogi dojeżdżamy do asfaltu. Zatrzymujemy się w Beracie na drobne zakupy i mkniemy dalej. Słońce jest coraz niżej, więc zaczynamy szukać miejsca do noclegu, ale akurat nie ma nic co by mi odpowiadało, a jestem akurat wybredny w tej kwestii. Wjeżdżamy przez pomyłkę w polną drogę z wyrżniętymi półmetrowymi koleinami - nie da się nawrócić- trzeba jechać dalej. Jest już późno, zmęczenie po całym dniu daje się we znaki - postanawiamy spać na skoszonej trawie w polu, kilkadziesiąt metrów od drogi.
O 23.00 rolnicy zaczynają prasować słomę niedaleko nas- pracują
do drugiej w nocy- mimo to i tak śpi nam się dobrze. Wcześnie rano zwijamy namiot i ruszamy w kierunku Macedonii
i jeziora Ochrydzkiego.
Przekraczamy granicę z Macedonią, zatrzymujemy się w
południe nad nieskazitelnie czystą wodą. Po
południu jedziemy do Ochrydu, a później wracamy kilka kilometrów by rozbić
namiot nad jeziorem. Znajdujemy przyzwoite miejsce i postanawiamy zostać. Chwile później pojawiają się dwaj motocykliści z Polski na Transalpach- 600 i 650- rozmawiamy zbijamy piątki, po czym się rozstajemy. Podchodzi do nas pewien
Macedończyk, którego łodzie stoją kilka
metrów od naszego namiotu. Dosyć długo rozmawiamy,
okazuje się że plac jest jego własnością, więc pytamy o zgodę na nocleg – w
odpowiedzi słyszymy, że mamy demokrację i
każdy może spać, gdzie mu się podoba;)
W wolnej chwili zmieniam miejsce mocowania kamery do kasku- oderwanie taśmy to nie lada wyzwanie. Trzeba mocno podważyć śrubokrętem, żeby cokolwiek ruszyło. W końcu udaje się przymocować uchwyt centralnie na środku, dzięki czemu nic nie wchodzi nam w kadr.
Cel na dziś
to dojazd do Kukes przez sh-31.
Wcześniej jednak wjeżdżamy do rzeki, żeby obmyć trochę motocykl i sakwy
– jak się później okaże, na krótko pozostały
czyste.
Sh-31 okazuje się drogą wymagającą dla obładowanego
motocykla z pasażerem, do tego dochodzi upał i zaczyna nam brakować paliwa - tzn.
przekręciłem kranik na rezerwę, ale końca kamieni nie widać. Oszczędzamy zjeżdżając na zgaszonym silniku- zresztą zjazdy w dół bezpieczniej robić bez gazu.
Po drodze zatrzymują nas dzieciaki wciskające nam kilka
mirabelek…wołają za to euro albo bonbons.... Niby spoko, ale zaczyna być to
naprawdę męczące. Jedziemy dalej. Nagle atakuje nas pasterski pies - ostro
przyspieszam, ale droga jest kamienista i nie da się szybko jechać. Pies biegnie i skacze do naszych nóg - wciskam sprzęgło i odkręcam gaz
do odcięcia…Dopiero wtedy rezygnuje. Uff… był dreszczyk
emocji.
Ale to nie koniec przygód - udaje nam się w końcu dotrzeć do
asfaltu. Uradowani z pokonanej trasy dojeżdżamy do
stacji benzynowej, niestety – benzyny
brak. Jedziemy do kolejnej – znów to samo, mają tylko ropę. W naszym zbiorniku
już same opary - kierujemy się kilka kilometrów do Kukes, w końcu trafiamy na stację
z paliwem. Tankujemy 17,6 litra…. ( nasz zbiornik ma 18 litrów
pojemności…)
W Kukes robimy zakupy (arbuz obowiązkowo), za miastem robimy przerwę. Pięćset metrów dalej znajdujemy
miejsce na nocleg ze satysfakcjonującym nas widokiem.
Budzimy się wcześnie rano, niebo jest lekko zachmurzone – serwujemy sobie kiełbasę z ogniska na śniadanie;-) Obrany
kierunek to Fierze.
Droga jest kręta i przejazd zajmuje nam sporo czasu. W
Fierze znajdujemy przystań i dowiadujemy się, że prom wypływa o 6 rano, a przeprawa kosztuje 3500leków/35 euro- za
motocykl i dwie osoby.
Zawracamy
w kierunku Doliny Valbon. Napawamy się widokiem pięknych gór i strumieni. Droga głównie szutrowa, ale w dużej części przygotowana
pod asfalt. Podziwiamy, fotografujemy i wracamy w okolice Fiery, gdzie upatrzyliśmy sobie wcześniej nocleg nad
rzeką.
Pobudka o 5tej rano nie
należy do najprzyjemniejszych, ale w podróży wygląda to zupełnie inaczej- bez
trudu zwijamy namiot i ruszamy na
przystań.
Załoga promu praktycznie sama wprowadza motocykl na pokład –
robią to bardzo sprawnie.
O godzinie 6 wypływamy….
Rejs trwa niecałe trzy godziny –
początkowo jest pochmurno, kropi deszcz, po czym pojawia się słońce. Po trasie prom wielokrotnie dobija do
brzegu i zabiera, bądź wysadza pasażerów.
Dopływamy do Koman - wyładunek motocykla idzie tak
samo sprawnie jak załadunek. Przewodnik wycieczki, która płynęła razem z nami przynosi nam sakwy -
zostawiliśmy je na promie- w tej całej ekscytacji zapomnieli byśmy o bagażach!
Ruszamy dalej do Szkodry, a następnie udajemy się w kierunku
Theth. Zaczyna padać, więc zjeżdżamy w
boczną drogę i chowamy się pod tropikiem namiotu. Leje coraz bardziej w
związku z czym rozstawiamy namiot i zostajemy na noc.
Rano - pogoda nie wygląda ciekawie… zakładamy więc kombinezony, kierując się do
Theth- najpierw we mgle, następnie w mżawce , aż wreszcie
mocnym deszczu. Droga jest wąska, z ostrymi kamieniami i
przepaścią. Do wioski dojeżdżamy przemoczeni, nasze kombinezony poległy.
Szukamy więc noclegu, a tak naprawdę zatrzymujemy się w pierwszym lepszym. Do
końca dnia suszymy ubrania.
Niestety następny dzień również zapowiada się deszczowo.
Wycofujemy się z Theth tą samą drogą. Spotykamy dwójkę
motocyklistów z Polski – chwilę rozmawiamy...
Gdy tylko opuszczamy
Theth zaczyna się wypogadzać. W tym momencie mamy już za sobą wszystko co
planowaliśmy zobaczyć w Albanii - zostało nam jeszcze sporo czasu. Decydujemy się na
powrót do Szkodry i drogą
sh 30 jedziemy w kierunku Kukes, by fotografować albańskie myjnie…
Rozbijamy
obóz nad rzeką, robimy pranie, a wieczorem siedzimy przy ognisku. Bardzo szybko
to wszystko nam minęło.
Następnego
dnia dojeżdżamy autostradą do Kukes ( widzieliśmy tam wcześniej sporo myjni)
Robimy trochę
zdjęć i ruszamy drogą sh-5 w kierunku
Szkodry. Nocujemy gdzieś po drodze, w nocy daje nam popalić niezła burza z
piorunami.
Kolejnego
dnia opuszczamy Albanię i kierujemy się w kierunku Kotoru- tam łapie nas dwa
razy ulewa. Kiedy już się wypogodziło jedziemy brzegiem zatoki. Zatrzymujemy
się, by zrobić zdjęcie-stoimy nad brzegiem morza- aż tu nagle nie wiadomo skąd
słychać głośnie psssssssss, które już dobrze znam. Znów mamy kapcia w tylnym
kole. Od razu wygląda to na urwany wentyl. Jestem strasznie wkurzony, bo nie
mogę tego pojąć jak to się stało. Wyciągam dętkę- faktycznie jest rozerwana
przy samym wentylu. Nie pozostaje nic innego jak założyć starą połataną.
Pompujemy koło. Powietrze ucieka- zdejmuje jeszcze raz- okazuje się że łatki
się odklejają. Puszczają mi nerwy, ciskam kluczami- chce wrzucić
to wszystko do morza. Aga w tym czasie przygotowuje obiad. W końcu udaje się jakoś na chwilę to załatać. Ruszamy dalej w
poszukiwaniu sklepu motoryzacyjnego.
Niestety
dętki nigdzie nie mają, a powietrze znów zaczyna schodzić. Zatrzymujemy się nad brzegiem morza, rozstawiamy namiot. Następnego dnia pompujemy koło i dojeżdżamy do wulkanizatora.
Już z naprawioną dętką wyjeżdżamy z Czarnogóry, przejeżdżamy
przez Chorwację do Bośni. Robimy sobie spacer po Mostarze, później jedziemy
przez Sarajewo w kierunku granicy.
Przed wieczorem łapie nas burza, nie
mając wyjścia zatrzymujemy się na poboczu, rozbijamy namiot i nocujemy.
Dalej jedziemy autostradami przez Serbię i Węgry- zahaczamy o znany nocleg w Nyekladhazie.
Następnego dnia odkleja się łatka wulkanizowana w zakładzie.
Kleimy jeszcze dwa razy-udaje nam się dojechać do
Zemplińskiej Siravy, gdzie nocujemy. Rano opuszczamy Słowację. Mimo niewielkiej odległości do domu-jedziemy cały czas jak na szpilkach-w obawie o tylną dętkę, jednak finalnie udaje nam się dojechać bez problemów. Podróż trwająca trzy tygodnie dobiega końca.
Specjalne podziękowania dla sportowe-kamery.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)