sobota, 10 maja 2014

piątek, 9 maja 2014

środa, 7 maja 2014

Libuchora maj 2014 relacja

W dniach 24.04 - 04.05.2014 razem z chłopakami z forum TA odbyliśmy podróż do Libuchory leżącej na zachodzie Ukrainy. Poniżej przedstawiam krótką relację z tego wyjazdu.

Dzień 1
Startuję od siebie z domu o godzinie 8.30 i kieruję się w kierunku Ustrzyk, gdzie mamy się wszyscy spotkać. Po niecałych 15 km natrafiam na Janekndm-a. Zatrzymujemy się na najbliższej stacji, zamieniamy trzy słowa i jedziemy dalej. Droga mija nam spokojnie. W Ustrzykach czekają  już Sacchi i Jaqub. Dojeżdża tez Tkocz. Henry lekko się spóźnia bo po drodze zgubił kufer centralny, chwile czekamy też na Gibona któremu policjant trampkarz przysadził soczysty mandat.

W komplecie ruszamy w kierunku Ukrainy. Przekraczamy granicę w Krościenku. Odprawa idzie sprawnie- przechodzimy kolejno do trzech okienek, dostajemy po karteczce ze stemplami, którą trzeba oddać przy ostatnim szlabanie i już jesteśmy na Ukrainie.
Zatrzymujemy się na najbliższej stacji- tankujemy do pełna i wymieniamy złotówki na hrywny. Wspólnie ustalamy że do Turki pojedziemy skrótem- Henry prowadzi. Droga jest szutrowo piaszczysta co sprawia że unoszą się za nami kłęby kurzu. Nie pomagają odstępy między motocyklami- jesteśmy cali upierdzieleni od stóp do głów.
Jedziemy szybkim tempem i skupiamy się głównie na omijaniu dziur- jakość dróg, nawet tych główniejszych jest po prostu chujowa...






Robimy drugie tankowanie w Turce i jedziemy dalej. Widoki są coraz ciekawsze. Droga wije się przez wzniesienia a słońce powoli zbliża się ku zachodowi.
Dojeżdżamy do znaku z napisem Libuchora gdzie robimy pamiątkowe zdjęcie. Szybkim tempem przejeżdżamy przez wioskę- znów skupieni na omijaniu dziur. Po drodze mijamy biegające prosiaki, psy i krowy. W strumieniu mieszkańcy myją swoje samochody, a zaciekawione dzieci radośnie do nas machają. Czuję się jakbym odbył podróż w czasie.
W końcu zajeżdżamy na podwórko do Wasyla który gości nas w tym roku. Witamy się ze wszystkimi, po czym rozpakowujemy manatki.

Czeka już na nas kolacja z tradycyjnym borszczem, zimnymi nóżkami, smalcem no i oczywiście goriłką dla zdrowotności...
Zmęczeni po całym dniu jazdy kładziemy się spać.



Dzień 2
Obudziłem się wcześnie rano i widząc, że wszyscy jeszcze śpią wychodzę przed dom, gdzie szwenda się Tkocz. Idziemy na małe rozpoznanie po wsi i robimy parę zdjęć.






Wracamy po 40 minutach, reszta ekipy już wstała- jemy śniadanie i oczywiście popijamy goriłką. W planie na dziś mamy sadzenie ziemniaków u dziadków. Idziemy do nich pieszo jakieś 2 km. Witają nas serdecznie uściskami, chlebem, ziemniakami, smalcem i samogonem. Tu nikomu nigdzie się nie spieszy...










Wychodzimy na pole gdzie czeka na nas obornik do rozrzucenia. Można by powiedzieć-kupa roboty- z przewagą kupy.






Zabieramy się do pracy, w międzyczasie Tkocz pomaga przy orce-zyskując tym samym ksywkę- Farmer. Ilia przygotowuje ognisko na pieczenie ziemniaków ale zaczyna padać i wszyscy schodzimy do chaty. Po deszczu wracamy z powrotem do ogniska, wyjmujemy ziemniaki. Pojawia się domowy chleb, dwa rodzaje sera, jakieś mięsko w słoiku i trzy butelki goriłki... Ucztujemy.

Po ognisku odpoczywamy, kręcimy się bez celu, leżymy na trawie. Totalny luz. Henry z Gibonem męczą goriłkę razem z dziadkami.

W końcu koło czwartej zaczynamy sadzić ziemniaki-po pół godziny jest po robocie. Powoli zbieramy się z powrotem, po wcześniejszym tłumaczeniu się, że goriłki już nie damy rady wypić..











Wracamy do Wasyla.  Na miejscu jest już czteroosobowa ekipa na Afrykach- zostają z nami na jedną noc. Wszyscy razem jemy kolacje- my już bez samogonu- zdecydowanie go za dużo jak na jeden dzień. Rozmowy do późna i kima.

Dzień 3
Na dziś mamy zaplanowany lekki objazd, żeby wprawić się przed atakiem na Pikuj. Od razu po śniadaniu zabieramy się za odkręcanie lusterek i elementów, które mogą się urwać w trakcie jazdy w terenie.
Podjeżdżamy na cmentarz, żeby zapalić znicze na grobie Marii. Przed cmentarzem zaliczam pierwszą glebę. 






Jedziemy dalej świetnymi szutrowymi drogami- w wielu miejscach przeprawiając się przez strumień. Zatrzymujemy się na chwile, ponieważ Tkocz ma awarie. Okazuje się, że pękł sworzeń łańcucha. Oczywiście nikt nie ma zapasowej zapinki- Jaqub miał, ale zgubił ją, gdy otworzyła mu się skrzynka narzędziowa. W końcu udaje nam się wybić na kamieniu dwie części pękniętego sworznia i zastępujemy go śrubką z owiewki Henrego. Patent okazuje się na tyle mocny że jedziemy dalej.

Zjeżdżamy ze wzgórza i zahaczamy o sklep.  Chwila odpoczynku i grzejemy dalej w coraz wyższe partie. Przed nami pojawia się jakieś 50-80 metrów błotnistej przeprawy. Przejeżdżamy pojedynczo, brodząc w błocie po ośki i  asekurując się nawzajem.














Jedziemy dalej, zahaczamy o kolejny sklep, odpoczywamy, znów jedziemy. Zbiera się na deszcz, więc zatrzymujemy się pod magazynem. W tym czasie Gibon zauważył dziwny stukot z okolic silnika. Okazało się, że kamień uderzył w obudowę pompy wody luzując śruby- dokręcamy i hałas znika. Zdążyłem zaledwie schować klucze, kiedy zaczęło lać. Chowamy się pod przystankiem- deszcz pada jakieś pół godziny po czym ustaje. Postanawiamy wracać.


Okazuje się, że podjazd pod górki pokryte gliną będzie dużym wyzwaniem. Nasze kostki momentalnie się zaklejają, błoto klinuje przednie koła a podpierać się nie da, bo buty się ślizgają. Walczymy z błotem jakieś 40 minut. W końcu udaje się wydostać z gliny i wyjechać na trawę.










Wyciąganie motocykli z błota dało nam nieźle w kość, ale mordy nam się śmieją, bo niespodziewanie w środku gór pojawia się ciężarówka z chlebem. Kupujemy dwa świeże bochenki i zjadamy je na miejscu. Już dawno nie jadłem tak dobrego chleba!





Ruszamy dalej. Przejeżdżamy przez strumień, żeby obmyć koła z błota-niestety patent z łańcuchem Tkocza nie wytrzymuje. Zdejmujemy koło. Zaciekawieni miejscowi oferują pomoc- Tkocz dostaje kowadło, dwa młotki i kawałek starego łańcucha, jednak naprawiamy usterkę naszym poprzednim sposobem. Dojeżdżamy do naszej miejscówki u Wasyla.





Po tak męczącym dniu idziemy na zasłużone piwo i jemy kolacje zakrapianą goriłką. Henry myje motocykl w strumieniu, dzieciaki biegają w koło, a Tkocz razem z Ilią zaklepują łańcuch konkretniejszym sworzniem.














Dzień 4
Plan na dziś to szczyt Pikuj.
Standardowo jemy śniadanie i wyruszamy kupując po drodze chleb. Jedziemy przez polanę- przy wjeździe do lasu musimy usunąć gałęzie, które blokują przejazd. Zaczyna się robić stromo, spod liści wychodzi błoto. Aby ruszyć z miejsca potrzebny jest ktoś do popchnięcia. Walczymy dzielnie, pomagamy sobie nawzajem w miarę możliwości.

W końcu udaje nam się wyjechać na połoninę.

Widok jest imponujący! Podjarani mkniemy na szczyt (oczywiście to jeszcze nie Pikuj)
Na górze spotykamy czterech chłopaków z Polski na lżejszych sprzętach. Zamieniamy parę zdań, robimy pamiątkowe zdjęcie, chwila relaksu i jedziemy dalej.

Henry, Gibon i Tkocz jadą przodem. Dalej ja Sacchi, Jaqub i Janekndm. W pewnym momencie Sacchi traci przyczepność i upada na prawy bok urywając halogen.















Grzejemy dalej. Przed nami stromy podjazd ale wszyscy dają radę-znów odpoczywamy na szczycie. Podmuch wiatru przewraca motocykl Sachiego i handbar roztrzaskuje się jak by był z porcelany. 















Ostatni odcinek drogi na Pikuj pokonujemy pieszo. Naklejamy wyjazdową naklejkę na tabliczce przy szczycie, robimy wspólne zdjęcie i schodzimy. Cel osiągnięty!







Ruszamy dalej. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie robimy ognisko- smażymy słoninę z cebulą -w normalnych warunkach nawet bym na to nie spojrzał, ale wszyscy są zmęczeni i głodni, więc jedzenie znika w mgnieniu oka.
Chmurzy się coraz bardziej, dlatego rezygnujemy z gotowania herbaty i zjeżdżamy w dół kamienistą drogą.
Zmęczeni, brudni, ale szczęśliwi, że DALIŚMY RADĘ.
Wieczorem jemy kolacje i wychodzimy na spacer po wsi. Próbujemy namierzyć drugi sklep w czym ma nam pomóc jeden miejscowy, ale w końcu zawracamy w obawie przed deszczem.


















Około 21 przyjeżdżają znowu Afrykańce w powiększonym składzie- zgarnęli ze sobą dwie zbłąkane owieczki. Ja padam na łóżko i śpię do rana.

Dzień 5
Od świtu pada deszcz. Po śniadaniu dyskutujemy o wcześniejszym powrocie do domu. Część chce wracać już dziś. W międzyczasie Gibon dorabia sobie nowy kierunkowskaz z butelki po kwasie. Pogoda zaczyna się poprawiać i finalnie zostajemy wszyscy oprócz Jaquba, który wraca do domu z Afrykami, a my jedziemy w kierunku Borżawy.
Jemy dobry obiad w restauracji, po czym szukamy wjazdu na połoninę.





















Pogoda szybko pogarsza się, więc szykujemy się do odwrotu. Po drodze zakładamy kombinezony i jedziemy do Libuchory już cały czas w deszczu.
Suszymy rzeczy na piecu, jemy kolacje i pakujemy się tak, żeby rano nie tracić czasu.
Wieczorem idziemy w gości. Oczywiście nie obeszło się bez goriłki serwowanej ze słoika. Dużo rozmawiamy o obecnej sytuacji Ukrainy. Jako Polacy jesteśmy przyjmowani bardzo pozytywnie- czuć, że nas tutaj lubią.
Niestety z rozmów wynika, że Ukraińcy ślepo wierzą w pomoc USA i Europy w przypadku konfliktu zbrojnego na większą skalę.



















Dzień 6
Deszcz pada od rana. Po śniadaniu pakujemy manatki na motocykle, żegnamy się gospodarzami i ruszamy w kierunku granicy. Robimy ostatnie tankowanie, zakupy... Po przekroczeniu przejścia granicznego żegnamy się na parkingu. Tu nasza wspólna podróż dobiega końca- dalej każdy jedzie w swoim kierunku.